wtorek, 9 lipca 2013

jedynka

Nie jestem i nigdy nie byłam wielką fanką ciąży, w ogóle macierzyństwa. Ciężko jest mi znaleźć piękno w wielkim brzuchu, spuchniętych kostkach, o porodzie już nie wspomnę. Mniej więcej można sobie zatem wyobrazić co czuję, siedząc w łazience z czwartym testem ciążowym dla pewności. Kto wie, może te trzy poprzednie były fabrycznie wadliwe? Jeśli dodam do tego, że moja druga połówka zwiała miesiąc temu, zostawiając na stole lakoniczny liścik o treści Przepraszam Kochanie, ale do siebie nie pasujemy, robi się coraz ciekawiej, nieprawdaż? 
- Kuźwa – mruczę, wyrzucając kolejny pozytywny test do kosza. Nie mogę w nieskończoność przecież siedzieć w tej łazience...
 Wyjmuję telefon z torby i wykręcam numer do Makowieckiej. 
- Zojek jesteś teraz u siebie? Muszę z kimś pogadać...
Stwierdza, że chętnie mnie przyjmie, bo ma już dość Aleksandra, a ja będę świetnym pretekstem do pozbycia się go z mieszkania. Ok, mogę być pretekstem, gorzej już raczej nie będzie.

Pani pogodynka z radością oznajmiała rano, że w Łodzi będzie trzydzieści jeden stopni, więc podróż tramwajem w godzinach szczytu jest niezapomnianym przeżyciem. Niestety Zojka mieszka na drugim końcu miasta, inaczej się tam nie dostanę.
- No jesteś w końcu – rzuca mi się na szyję, jakby nie widziała mnie od miesięcy(uściślam, widziałyśmy się przedwczoraj). 
- Chcesz piwa? – ciągnie mnie na balkon.
- Nie, masz sok pomarańczowy? - odpowiadam. Spogląda na mnie dziwnie, bo jej pytanie miało raczej charakter retoryczny, ja zawsze chcę piwo. Teraz właściwie nie jest inaczej, ale jeśli faktycznie noszę coś w brzuchu, niegrzecznie byłoby go poić tak od razu piwem.
- Mam, zaraz przyniosę – sadza mnie na jednym z wiklinowych krzeseł.
- A Aleksandra już wywiało? - pytam, zaglądając do środka mieszkania. 
- Tak, nie wiem czy on się uparł ostatnio czy co, ale doprowadza mnie do białej gorączki – Zojek z przejęciem podaje mi szklankę z chłodnym napojem. Uśmiecham się pod nosem, ponieważ Aleksander ma w zwyczaju irytować ją przynajmniej raz w miesiącu. W ogóle śmieszna z nich para, oboje mają siebie dosyć średnio dwadzieścia dni w miesiącu. Ale przysięgam, że w życiu nie widziałam tak zakochanych w sobie ludzi. Czasem nawet im tego zazdroszczę. U mnie zawsze panuje bałagan, a jak staram się go ułożyć, posegregować sobie życie, to zawsze coś się spieprzy. 
- To o czym chciałaś pogadać? – otwiera swoją puszkę i upija łyk piwa. 
- Jestem w ciąży – podciągam kolana pod brodę.
- Ty jesteś w czym? Że co? - z wrażenia wylewa połowę zawartości puszki na kafelki. 
- W ciąży. Jestem w ciąży. Wiesz, jak dwójka ludzi uprawia... 
- Przecież wiem skąd się biorą dzieci! - oburza się – Tylko że ty... ty i ciąża?! 
- Jak widzisz, zdarza się najlepszym – mruczę smętnie. 
- O Boże, będę ciotką! - wykrzykuje, tak jakby dopiero teraz do niej dotarła ta wiadomość. Cóż mózg Zojki zawsze był znany ze swej niezawodnej szybkości przetwarzania informacji... 
- Brawo... - tonę w jej uścisku – Wiesz że i bez ciebie przylepionej do mojego wątłego ciała jest mi gorąco jak cholera? - pytam retorycznie. 
- Będziesz mamą! – wykrzykuje odkrywczo zupełnie ignorując moją uwagę. Tak, będę mamą, hura! Nie posiadam się z radości... 
- Nie da się ukryć – stwierdzam, cierpliwie czekając, aż w końcu się ode mnie odklei. 
Kiedy już pierwsza fala euforii mija, zaczyna roztaczać przede mną wizję cudownej ciąży i jeszcze piękniejszego macierzyństwa. Trochę jest przerażająca z tym całym entuzjazmem i świecącymi radośnie oczami. W końcu planuję się zebrać z powrotem do siebie, przedtem jednak odwiedzam dwukrotnie łazienkę. Pierwszy raz, gdy czuję zapach cytryny w kuchni, co przyprawia mnie o mdłości, a drugi kiedy Zojek raczy mnie moją ulubioną do tej pory czekoladą z truskawkami. Tak, to zapewne jeden z tych uroków ciąży o którym wspominała...

Wychodząc, w drzwiach mijam się z Kurczakiem, który nie wiedzieć czemu zjawia się tutaj w porze swojego treningu.
- Bartek, Bartek nie uwierzysz, Hortensja jest w ciąży! - Zojek postanawia nieść w świat radosną nowinę. 
Kurczak zaczyna się histerycznie śmiać, biorąc to za całkiem niezły dowcip. Widząc jednak że moja mina wcale nie zaprzecza tym doniesieniom, poważniej w momencie.  
- Wy nie żartujecie?  – robi wielkie oczy.
- Ano nie Kurczaczku – wzruszam ramionami.
*
Ok, zobaczmy co z tego wyjdzie.

2 komentarze:

  1. Oj tam, oj tam ciąża i macierzyństwo (nawet niespodziewane) nie są takie złe. Jak się przetrwa pierwsze tygodnie bez zdartego gardła to potem jest z górki. Kremy na świeże rozstępy działają, jak się zdrowo odżywiamy to i można zgagi uniknąć i opuchniętych nóg. O porodzie szybko się zapomina, jak to mówią do następnego razu. Mały wrzeszczący, śliniący się i robiocy śmierdzące kupy dzieciaczek czasem denerwuje ale to mija jak się pierwszy raz uśmiechnie, jak powie "mama":). Polecam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. No to zobaczymy jak Hortensja zniesie ciążę. W złych chwilach niech pomysli
    o tym jakie małe dzieci są słodkie ( niestety nie wszystkie ale większość tak aha no i one są słodkie dopóki nie zaczną płakać bo jak wyją to jest masakra ale o tym lepiej niech nie myśli :-P ). A Barek czyżby to on był tym szczęśliwym
    m ojcem? :-P

    OdpowiedzUsuń